Joga przyszła do mnie w najbardziej odpowiednim momencie życia.
Wiele osób zmaga się z bólami kręgosłupa, rwą kulszową, rehabilitacją po urazach i najczęściej to jest powodem do sięgnięcia po jogę. W moim przypadku joga była zawsze poza zasięgiem umysłu. Bo za nudna, bo za wolno, bo trzeba się zmęczyć i spocić, a na macie przy rozciąganiu się nie spocę. Jak na ironię sięgnęłam po nią będąc w momencie szczytowej formy fizycznej. Zrzucone kilogramy po ciąży, treningi siłowe 6 razy w tygodniu, do tego spacer po 5 km dziennie. Nigdy nie byłam tak w pełni sił. Joga miała być urozmaiceniem. Spróbowałam. Pierw 10 minut dziennie, przez miesiąc, w ramach wyzwania. Po miesiącu z nieba spadła propozycja żeby chodzić na zajęcia do nowo otwartego studia. Ania – moja nowa nauczycielka jogi, była jak promyk światła ze swoim głosem i pozytywną aparycją. Jej studio wbiło mi się w pamięć, bo jest tam miło, przyjemnie, słonecznie i czuję się jak w domu. Oprócz tego czuję duży sentyment, bo jest moim pierwszym studiem jogi, a do tego istnieje na świecie tyle samo czasu ile moja praktyka.
Nie sądziłam wówczas, że tak mnie to wciągnie i że przestanie być tylko pustym rozciąganiem. Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że joga to coś więcej niż machanie nóżką w lewo, rączką w prawo.
Czułam, że coś puszcza.
Wyobraź sobie zgorzkniałą część swojej duszy, która nie chce się uśmiechać, nie chce kontemplować swoich problemów, ucieka od tego. A teraz wyobraź sobie, że przychodzisz do miejsca, w którym ktoś co tydzień każde Ci się zatrzymać, uśmiechnąć się do siebie do środka, na zewnątrz, podziękować sobie, innym i być wdzięcznym.
W pierwszej chwili pomyślałam „nie będę sobie dziękować, za co?” i trzymałam się tej myśli przez parę następnych miesięcy, wciąż jednak praktykując.
Musiało to w końcu zburzyć mur. Każda kolejna wykonywana w skupieniu asana była jak młoteczek, który powoli rozbijał ścianę. W końcu pękło, a wraz z tym wylało się całe szambo. I to był ten w moment, w którym u każdego początkującego jogina pojawia się pytanie „wtf?”. Przecież miało być cudownie, joga miała wnosić spokój, rozluźnienie, brak zmartwień.
No nie.
Okazało się, że im bardziej w las, tym robi się paskudniej. Wykonywanie asan to jedynie 1 z 8 członów jogi. Wchodzenie na kolejne szczeble na tej równoważni wymaga dużej pokory i przyjmowania tego, co z nas wyjdzie. Każda akcja wzmaga reakcję. Każde Yin ma swoje Yang. Nie można ćwiczyć i nie oczekiwać żadnych efektów. Jedni czekają na płaski brzuch, inni na wytrzymałość w desce przez 30 minut, a jeszcze inni chcą doświadczyć głębokiego przeżycia. I każdy coś dostanie. Nie wiem czy dokładnie to, o co prosił. Czasem efekty pracy zaskakują.
Moje efekty wciąż się pojawiają. Czuję, że to jak układanie puzzli. Im więcej poświęcam temu uwagi, tym szybciej kawałki układanki trafiają na swoje miejsce. Ten obrazek coraz bardziej zaczyna coś przypominać. Nagle okazuje się, że wystarczyło przekręcić puzzla, żeby podpiąć go w tym samym miejscu, ale inną stroną. Nagle wszystko wydaje się takie oczywiste i proste, choć usłane różami nie jest.
Joga jest wielowymiarowa. Bardzo często przypomina mi aspekt magiczny. Mieszasz w kociołku, a budzi się do życia coś w zupełnie innej części świata. Tak to postrzegam. Im więcej czasu spędzam na macie, na medytacji, na rozmowach o jodze, tym bardziej wybija z mojego wnętrza coś, co było tam bardzo długo uśpione. Powracają wspomnienia, o których dawno zapomniałam lub wyparłam z pamięci. Bolesne części mnie.
Docieram do głębin tego, co czuję i wypuszczam to na wolność. Pozwalam płynąć myślom i splatać się na przemian z uczuciami.
Otwierając serce, otwieram też umysł. To połączenie pozwala mi kierować się coraz mocniej intuicją, która w życiu kobiety, jak i artystki jest szalenie ważna. Coraz częściej dochodzę do pozytywnych wniosków, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko co mnie blokuje jest jedynie w głowie, do przepracowania. Może nie od razu, może nie dziś ani jutro. Może będzie musiało minąć jeszcze sporo łez i ułożonych kawałków puzzli, żeby coś niemożliwego stało się oczywistością na wyciągnięcie ręki.
Zabawne jest to, że joga pojawiła się wraz z zakończeniem mojego urlopu macierzyńskiego. Trochę przez pandemię, trochę przez nową sytuację w życiu musiałam zawiesić dotychczasową firmę. Szczęście, mogłam sobie pozwolić na rok bezczynności i dojście do tego, co chcę w życiu robić. Nie sądziłam, że odpowiedź przyjdzie tak szybko.
Wybrałam się na rodzinną sesję z mężem i z córką. Czułam, że nie chcę być fotografowana, że wolałabym stać z tej drugiej strony. W wieku 20 lat zajmowałam się fotografią, ale porzuciłam ten temat na kilka lat na rzecz innego zajęcia zawodowego. I olśniło mnie wtedy na tej sesji. Przecież ja wciąż mogę to robić. Żadne drzwi się przede mną nie zamknęły. Wciąż miałam aparat, wciąż to czułam. Musiałam tylko ogarnąć fotografię na poziomie biznesowym. Ale przecież prowadziłam już działalność przez 5 lat, więc odmrożenie na nowo firmy było jedynie formalnością.
Gdy teraz o tym myślę, to wiem, że to wszystko było potrzebne. Te 5 lat przerwy w fotografii, żeby przepracować parę innych rzeczy w swoim życiu. Żeby dojrzeć do bycia i nazywania się artystą. Wciąż jestem w tym procesie, czasem czuję się nieswojo, ale ta droga już się ciągnie od dawna. Obrazek z puzzli zaczyna już coś przypominać, a ja dzień za dniem odkrywam jego kolejne kawałki.
Joga mnie poruszyła. Stała się narzędziem, do pracy nad sobą i swoimi przekonaniami. To było już we mnie od dawna. Dawało o sobie znaki. Dopiero zmierzenie się ze sobą na macie dało pełny obraz i chęć grzebania w odmętach umysłu dalej i dalej.
Doświadczeni jogini często o tym mówią i dziś podpisuję się pod tym w pełni.
Jeśli jest Ci pisane bycie na macie, to prędzej czy później na nią wrócisz.
Zdjęcia z reportażu dla Studio Jogi Anahata.