Poprzednia sesja świąteczna odbyła się wśród choinek. Atmosfery świąt nie zabrakło, dlatego na domówkę i to w takich ładnych okolicznościach wybrałam się z niemałą ekscytacją. Fajnie było się nie spieszyć, dać rodzinie i maluchowi czas na obeznanie się z dźwiękiem aparatu. Fakt, że się z Weroniką znamy zadziałał tylko na plus.
Sesja świąteczna opowiada historię o świętach.
Dlatego zaczęliśmy zdjęcia w piżamach, w sypialni, bo tak właśnie zaczyna się pierwszy dzień świąt. Było czytanie książeczki, bitwa na poduszki i ogólne wygłupy na łóżku. Jak to zwykle na sesjach bywa, to dzieci wyznaczają tempo oraz zmianę otoczenia. Także jak tylko Marcelowi znudziła się sypialniana zabawa, przeszliśmy zgrabnie do salonu, gdzie czekała już na nas choinka z prezentami.
Młody w tym roku obchodził podwójne Mikołajki, bo w paczkach, które znalazł pod choinką, były prawdziwe sprezentowane rzeczy. Im dłużej trwały zdjęcia, tym wszyscy czuli się coraz swobodniej. Wygłupy, zabawy, przytulaski. Tak wyobrażam sobie za każdym razem sesję domową. Bo jesteście u siebie, bo tam Wam wszystko wolno. Im luźniejsza atmosfera, tym lepsze zdjęcia wychodzą.
Gdy skończyliśmy z prezentami, przyszedł czas na parę kadrów w kuchni. W założeniach mieliśmy upiec pierniki, ale Marcel powoli robił się śpiący, więc nastąpiła zmiana koncepcji. I to jest ok. Dobrze jest mieć plan, ale nie musimy się go trzymać ściśle. Ci co mają dzieci, doskonale wiedzą, że z ich humorami to często jest loteria. Na co dzień przyjazny, pogodny maluszek, na sesji zamienia się w płaczącą istotkę trzymającą się maminej spódnicy i trzeba się dużo nagimnastykować, żeby coś z tego uchwycić.
True story. Szkoda, że to akurat była moja własna sesja z córką.
Marcel jednak poza swoją porą drzemki był bardzo zadowolony, zwłaszcza gdy wraz z tatą odgrywali swoje domowe zabawy. Nie ma się co więc dziwić, że jak tylko usiedliśmy na kanapie na parę rodzinnych portretów, usnął u taty na kolanach prawie natychmiastowo.
Często słyszę od Was, że sesje domowe to nie na wasze małe mieszkania. Oczywiście można zrobić zdjęcia jak z żurnala, z wielkimi przestrzeniami, kandelabrami na stolikach i sofach, których nie powstydziłaby się Maria Antonina. Nie to jest jednak ważne. Dalej do znudzenia będę powtarzać, że liczycie się Wy i Wasze relacje oraz płynące z tego emocje. Jednak tym razem chciałabym dodać również coś, co nie dla wszystkich jest oczywiste.
Kadr, to tylko wycinek całości.
Moim zadaniem jako fotografa jest tak wymanewrować aparatem, żeby na zdjęciu było widać perspektywę waszego mieszkania, której byście się nie spodziewali. Kadruję tak, by obciąć wszystko to, co niepożądane. Szukam światła, więc jedynym wymogiem są okna, które mniemam że każdy w domu ma.
Nie ma się co cieszyć. Podczas studenckich czasów mieszkałam na stancji, gdzie w jednym z pokoi nie było okna. Także wszystko jest możliwe 😀
Reasumując, odkrywam w sobie sporo chęci i zadowolenia z sesji domowych. Lubię się nagimnastykować żeby znaleźć odpowiedni kadr. Wtłaczać w ścianę, by zyskać parę milimetrów, dzięki którym obetnę z kadru kawałek mebla, który jest mi tam niepotrzebny.
Wasze domy sprawiają, że muszę się dostosować, do przestrzeni i do światła jakie mnie tam zastanie.
Te narzucone ograniczenia sprawiają, że muszę myśleć i wykazać się większą kreatywnością niż w plenerze. Będąc na rozległej łące czy w lesie, czuję się niekiedy przytłoczona, bo możliwości kadrowania i miejscówek jest tyle, że ostatecznie nie wiem, na którą się zdecydować. Dlatego zamknięte pomieszczenie, czy to dom, czy studio są pod tym kątem idealne.